Czy start-up Whisbear był pierwszą prowadzoną przez Was firmą. Jakie miałyście doświadczenie w prowadzeniu biznesu?
Zuzanna Sielicka-Kalczyńska: Przed powstaniem Whisbear obie byłyśmy już od 10 lat aktywne zawodowo. Ja pracowałam w domu mediowym MediaCom, gdzie wraz z zespołem zajmowałam się planowaniem kampanii m.in. dla marek Protect&Gamble. Julia pracowała w Muzeum Powstania Warszawskiego, gdzie zajmowała się komunikacją i promocją. Miałyśmy więc długoletnie doświadczenie zawodowe, ale nigdy wcześniej nie prowadziłyśmy własnej firmy.
Julia Sielicka-Jastrzębska: Skoczyłyśmy na głęboką wodę. Kiedy powstawał Whisbear – pracowałyśmy jeszcze na etatach w poprzednich firmach, Zuzia właśnie urodziła trzecie dziecko, moja córka miała niecałe dwa lata. Budowanie firmy odbywało się więc po nocach, między jednym karmieniem a drugim. Każdy dzień przynosił coś nowego. Nagle musiałyśmy wiedzieć wszystko o finansach, produkcji, zamówieniach. I na pewno nikogo nie zdziwi to – że wiedziałyśmy niewiele.
Osiągnęłyście wielki sukces. A jakie były początki? Z czym młoda firma najczęściej się zderza - z jakimi problemami, ale też co pozytywnego Was zaskoczyło?
Zuzanna: Ja od początku bardzo, ale to bardzo wierzyłam, że nam się uda. Dlatego bez wahania... zastawiłam mieszkanie, aby móc opłacić pierwszą partię produkcji. Julka dopiero po czasie powiedziała mi, jak bardzo przerażona była tą decyzją. Ale – jak widać intuicja mnie nie zawiodła.
Największym wyzwaniem było znalezienie takich dostawców i wykonawców, którzy zrozumieją co mają wyprodukować. Kiedy już machina sprzedaży ruszyła najtrudniej było zsynchronizować codzienne działania firmy – produkcję, dostawy – każdy miś był bowiem pakowany ręcznie w cieniutka bibułkę i ładne pudełko – czekał na nas marketing, promocja.
Julia: To gdzie nasza firma zawędrowała w ciągu tych niespełna czterech lat nadal wydaje się niesamowite. Ale rzeczywiście – początki były jeśli nie trudne, to na pewno osobliwe. A prawda jest taka, że mimo iż Whisbear działa pełną parą, cały czas jesteśmy na początku naszej biznesowej drogi, nie osiadamy na laurach i każdy dzień jest nauką.
Zdecydowanie najbardziej pozytywnym aspektem jest to, że niemal od pierwszego dnia dostępności misie zaczęły się sprzedawać. Choć musiałyśmy nalewać z pustego w próżne, na przykład kiedy tuż przed Bożym Narodzeniem zostałyśmy bez misiów, to udało nam się tak poukładać te firmowe klocki, że klienci mieli co położyć pod choinką. Whisbear bardzo szybko zaczął też zdobywać wyróżnienia i nagrody – Zabawkę Roku, Kids Time Star w Kielcach, czy jako pierwsza w historii polska firma, nagrodę główną na największych na świecie targach branży niemowlęcej i dziecięcej – Kind und Jugend w Kolonii.
Statystyki są twarde: młode firmy najczęściej upadają w pierwszym roku od założenia. Jaki był pierwszy rok firmy Whisbear?
Julia: Sama nie wiem, jak udało nam się przetrwać i nie zwariować! To wszystko było całkowicie nowe, może przesadzę, jeśli powiem, że działałyśmy po omacku, ale na pewno pierwszy rok był bardzo dużym wyzwaniem i czasem na zrozumienie gdzie zmierzamy i co chcemy osiągnąć. I wygląda na to, że działając bardzo intuicyjnie podejmowałyśmy słuszne decyzje. Dowodem są wspominane przeze mnie nagrody. Whisbear nie miał jeszcze roku, a my dostałyśmy od Ambasady Stanów Zjednoczonych zaproszenie na spotkanie z prezydentem Brackiem Obamą podczas Global Enetrpeneurship Summit w Nairobi. Można więc chyba przyjąć, że pierwszy rok był niezwykły i sukcesy wynagrodziły nam nieprzespane noce i obawy o to, w co my się w ogóle wpakowałyśmy!
Zuzanna: Ja bardzo często porównuję rozwój firmy do rozwoju dziecka. Dlatego pierwszy rok biznesu – nie inaczej niż w macierzyństwie – jest ogromnym wyzwaniem, ale też przysparza wiele powodów do dumy. Tak jak wspomniała Julia, to był rok wyzwań, ale i sukcesów. Każdy krok do przodu jaki wykonałyśmy utwierdzał nas w przekonaniu, że robimy coś co chcemy robić i przede wszystkim, że robimy coś co jest potrzebne.
Czy gdyby nie „Szumiący miś” powstałby inny biznes, również z misją?
Zuzanna: Dziś nie wyobrażam sobie życia bez mojego czwartego dziecka, czyli Whisbear. Bardzo lubiłam moją pracę w MediaCom i doświadczenie jakie tam zdobyłam okazało się bezcenne w wielu sytuacjach zawodowych, ale od zawsze wiedziałam, że czeka na mnie moja własna firma. Trudno mi powiedzieć co by to było, ale na pewno również coś w czym mogłabym realizować swoje potrzeby pomocy innym rodzicom, tak jak teraz robimy to Whisbear.
Jula: To naprawdę trudne pytanie, bo tak jak Zuzia nie wyobrażam sobie już życia bez naszej firmy, więc może odpowiem przewrotnie – Whisbear to dopiero początek naszej misji, a w jakiej formie będziemy ją realizować – to okaże się na pewno w niedalekiej przyszłości.
A jak się prowadzi start-up z misją?
Zuzanna: Tutaj jesteśmy zgodne – prowadzenie firmy i jednocześnie poczucie, że nie tylko zarabia się na niej, ale jednocześnie w zamian coś się oddaje, przywodzi poczucie pełnego spełnienia. Nasza firma nigdy nie miała być tylko maszynką do robienia pieniędzy. Od początku wiedziałyśmy, że będzie to coś znacznie ważniejszego. Podstawową misją jest oczywiście chęć niesienia pomocy rodzicom w trudnych pierwszych dniach, tygodniach i miesiącach opieki nad niemowlęciem. Tworząc misia stworzyłyśmy narzędzie, które pomaga im ukoić niespokojne zapłakane dziecko. I nie ma nic złego w tym, że oni po taką pomoc sięgają. Ale Whisbear ma też inne oblicze, takie o którym rzadko głośno mówimy bo nie robimy tego dla poklasku ale z potrzeby serca.
Julia: Siostra mówi tu o naszej działalności charytatywnej. Nasze misie trafiały do w sumie już pewnie kilkuset potrzebujących dzieci w najróżniejszych miejscach na świecie. Są w ośrodku opieki nad nieletnimi mamami w Kenii, są na oddziałach neonatologicznych we Francji, Wielkiej Brytanii, no i przede wszystkim są w wielu miejscach w Polsce – w szpitalach, hospicjach, ośrodkach adopcyjnych, domach dziecka. Co roku wspieramy Wielką Orkiestrę ¦wiątecznej Pomocy i przeróżne fundacje w ciągu roku. Jesteśmy z tego dumne, realizujemy taką niekończącą się matczyną potrzebę ulepszania świata naszych dzieci.
Czy trudno polskiej małej firmie wejść na zagraniczny rynek?
Julia: W kwestii rynków zagranicznych w historii naszej firmy były takie dwa momenty przełomowe – jeden to wysłanie prezentu dla księżniczki Charlotte córeczki Księżnej Kate i Księcia Williama. Ten news obiegł brytyjski media i otworzył nam dość ciężkie wrota na rynek brytyjski. A potem była główna nagroda na targach Kind und Jugend i wtedy otworzyło się mnóstwo innych zagranicznych rynków.
Zuzia: I wtedy też zaczęła walka z układanką kulturowo-handlowa. Każdy, absolutnie każdy rynek rządzi się swoimi prawami i każdy trzeba poznać i przed wszystkim zrozumieć. A tych rynków mamy ponad trzydzieści. Na niektórych – jak Wielka Brytania, Francja czy Stany Zjednoczone – mamy swoje przedstawicielki. To są nasze kluczowe rynki i ważne jest dla nas, aby tam być blisko nie tylko naszych dystrybutorów, ale przede wszystkim klientów, z którymi kontakt jest dla nas bardzo ważny, bo dzięki nim istniejemy.
Czym kierowałyście się wybierając kierunki ekspansji zagranicznej?
Zuzanna: Część rynków po prostu „się wydarzyła”. Ale są takie, o które zabiegałyśmy. Na Stany zdecydowałyśmy się ze względów oczywistych – są potężne i mamy tam ogromne pole do działania. Plus oni kochają produkty z Europy. Wielka Brytanii była następstwem zapotrzebowania po tym, jak miś trafił do pałacu Kensington, a Francja ma... największy przyrost naturalny w Europie, a zatem sporą rzeszę małych klientów.
Julia: I nie jest tak, że któryś rynek jest mniej lub bardziej ważny, o każdy dbamy tam samo. Wszędzie są rodzice, których dzieci chcą spać – no i my o ten sen dbamy globalnie.
Jak to jest mieć wśród znajomych brytyjską Księżną i następcę królewskiego tronu?
Zuzanna: Historia z Księżną jest naprawdę niezwykła. Kiedy wysłałyśmy jej misia jako prezent dla nowonarodzonej Księżniczki Charlotte, nigdy, przenigdy nie przyszłoby nam do głowy, że zaledwie dwa lata później księżna osobiście podziękuje nam za ten prezent. Jakie było prawdopodobieństwo takiego spotkania? Wydaje się, że żadne, ale jak widać nigdy nie można przestać marzyć, bo jak mówią Anglicy - sky is the limit.
Julia: Ja wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale my naprawdę odczuwamy z nią jakąś taką silną więź. Kiedy niedawno trafiła do szpitala, gdzie urodziła trzecie dziecko – księcia Louisa, czułyśmy się jakby rodziła nasza przyjaciółka. To dość niezwykłe dla nas, bo raczej jesteśmy osobami mocno stąpającymi po ziemi, racjonalistkami. Ale może w tym wypadku jest to po prostu ta niezwykła nić, która w niewidoczny sposób łączy ze sobą matki, które nawzajem się o siebie troszczą? W końcu z tego właśnie powodu powstał Whisbear.
Rozmawiała Magdalena Trusińska