Rozpatrzmy dokładniej, jak kryzys gospodarczy oddziałuje na oszczędności ludzi. Temat to ważny, a dziś przemilczany – śmiem twierdzić, że z premedytacją. Oszczędności są przejadane, gdy tracimy pracę, albo gdy nasze dochody maleją. Oszczędności zmniejszają się wskutek inflacji, która utrzymuje się na wysokim poziomie.
Szczególną formą niszczenia oszczędności, unicestwiania ich w świadomości obywateli jest polityka drukowania pieniędzy przez państwo. Fakt ten podważa motywację do oszczędzania. Pojawia się rozumowanie – skoro można bez trudu otrzymać „kasę” od rządzących, to po co oszczędzać. Rozumiem tymczasową konieczność i nieuchronność druku pieniądza, ale tym bardziej potrzebne są działania naprawcze, łagodzące negatywne skutki emisji „pustego pieniądza”.
Jednak rząd i NBP wyznaczyły sobie cele o tyle proste, co podręcznikowe: ożywienie popytu, obniżenie inflacji, złagodzenie obciążeń kredytobiorców, stworzenie zachęt do zaciągania kredytów. Służyć temu powinna dokonana przez NBP obniżka stopy procentowej praktycznie do zera. Zamierzenia rządzących i NBP pozostaną na papierze a… wyrok na oszczędnościach obywateli i firm zostanie wykonany.
Czy niska stopa procentowa zachęci do zaciągania kredytów?
Już dziś zarówno banki, jak i KNF podjęły decyzję o radykalnym zaostrzeniu zasad udzielania kredytów. Wymagany wkład własny został zwielokrotniony, zabezpieczenia w postaci ubezpieczeń, poręczeń, opłat stały się obligatoryjne. Znacznie podwyższone zostało realne oprocentowanie kredytów i ograniczona dostępność do nich. To banki w myśl zasad maksymalizacji bezpieczeństwa bądź minimalizacji ryzyka podejmą działania utrudniające, a nawet uniemożliwiające uzyskanie kredytu przez firmy i obywateli. Działanie NBP polegające na obniżeniu stopy procentowej prawie do zera nie zostanie nawet zauważone przez potencjalnych kredytobiorców.
Analitycy bankowi szacują, że łączny zysk netto sektora spadnie w 2020 r. o 14-15 mld zł. Twierdzę, że tak być nie musi i nie powinno. Sedno w tym, że banki w Polsce, szczególnie te z udziałem skarbu państwa, stały się „przytułkiem i przechowalnią” protegowanych politycznych rządzącej partii i wyrzekły się działań mających na celu obniżenie kosztów działalności. Banki stały się miejscem otrzymywania synekur i wygodnych posad, oczywiście na koszt firm i obywateli mających w nich konta i kredyty.
Czy niższa stopa procentowa obniży inflację?
Czynniki, które dziś i na wiele miesięcy w przyszłości będą wyznaczać poziom inflacji to: wzrost cen energii, ceny żywności kształtowane przez poziom kosztów pracy w rolnictwie (czytaj: albo wrócą Ukraińcy i będzie taniej, albo jeśli nie wrócą, będzie drożej), cena ropy naftowej (dziś jest ona skrajnie tania i należy liczyć się ze wzrostem), wielkość realnych dochodów firm i pracowników przy jednoczesnym spadku zatrudnienia i zmniejszeniu wpływów z eksportu.
Ani skala obniżki stopy procentowej przez NBP, ani wynikająca stąd siła oddziaływania na przedsiębiorców i konsumentów nie będą miały wpływu na poziom inflacji. Przeciwnie. Zerowa stopa procentowa, powodując ucieczkę od złotówki, może spowodować wzrost cen dóbr, które zostaną potraktowane jako bezpieczna lokata w niepewnych czasach (działki pracownicze, nieruchomości, antyki, dzieła sztuki).
Czy niższa stopa procentowa NBP „nakręci” popyt? Osobiście uważam takie kalkulacje i rachuby za naiwne. Zachowanie, o którym marzy NBP, teoretycznie polega na wzroście zainteresowania kredytem konsumpcyjnym (bo tani) oraz na wymuszeniu na tych, którzy dysponują dochodami i oszczędnościami wydatkowania pieniędzy na dobra trwałego użytku i towary luksusowe. Chodzi o to, by wydawać już dziś, bo jutro może okazać się, że nieruchomości podrożeją, a inflacja uniemożliwi zakup. Pobudzenie popytu na kredyt nie nastąpi w sytuacji rosnącego bezrobocia i spadku dochodów pracodawców, zwłaszcza w sytuacji niepewności, obaw i strachu.
Przeciwnie, należy liczyć się ze znacznymi zmianami w zachowaniach i kalkulacjach konsumentów, którzy ograniczą swoje wydatki i będą analizowali co zrobić z ewentualnie zaoszczędzonymi pieniędzmi. Już dziś wielu z nich zadaje sobie pytanie, czy nie należy dla bezpieczeństwa wymienić złotówki na dewizy.
Gdzie tkwi błąd strategii rządu i NBP?
Drukowanie pieniędzy i zasilanie nimi banków a dopiero za ich pośrednictwem przedsiębiorstw i obywateli oznacza, że znaczna część środków, zamiast trafić na rynek, ugrzęźnie w systemie. Banki pieniądze przetrzymają, o ile możliwe wytransferują zagranicę, bądź ulokują w obligacjach,
zamiast kredytować na preferencyjnych warunkach przedsiębiorstwa i obywateli. Beneficjentem będą zatem właśnie banki, a dopiero potem wybrane firmy i Polacy. Moim zdaniem drukowane złotówki powinny trafiać bezpośrednio pod „właściwe adresy”, czyli do tych, którzy walczą o przetrwanie – jak ma to miejsce w Niemczech. Upadek idei „bonu turystycznego” dowodzi, że to banki decydują o dystrybucji pieniądza.
Polityka wypychania oszczędności na rynek w efekcie zerowej stopy procentowej, wysokiej inflacji, podatku Belki od dochodów z oszczędności doprowadzi do wzrostu popytu na dewizy, lokowania pieniędzy w nieruchomościach. Oznaczać to będzie często bezpowrotne zamrożenie środków zamiast uczynienia z nich funduszu, który powinien zostać zamieniony w tak potrzebny kapitał inwestycyjny.
NBP bierze przykład z amerykańskiego FED-u, który drukuje dolary i obniża stopę procentową. Na czym polega różnica między bankiem centralnym USA a NBP? Dolar jest walutą światową. W dobie kryzysu popyt na świecie na dolary rośnie. Banki nie zamrażają środków, a przeciwnie – wspierają inwestowanie. Przykładem giełda amerykańska i jej systematyczny wzrost wskaźników. W Polsce kto ma złotówki – a mają je banki i „wybrani” – wie, że powinien szukać bezpieczniejszej formy przechowania wartości. Stąd ucieczka od złotówki w dewizy bądź lokowanie tzw. nadpłynności przez banki w NBP. O prawdziwych inwestycjach mało kto myśli. Przykładem warszawska giełda, która od ponad 10 lat straszy i rozśmiesza poziomem obrotów i wskaźników. To, że nikt nie poniósł za to odpowiedzialności, nie został rozliczony, napiętnowany dowodzi lekceważenia, a wprost pogardy rządzących w stosunku do instytucji giełdy, polskich firm i obywateli lokujących tam pieniądze.
W sumie druk pieniądza i zerowa stopa procentowa wpływa demoralizująco na świadomość obywateli. Oni po prostu zaczynają wierzyć, że drukowanie „to jest to”, czyli „hulaj duszo, piekła nie ma”, „należy się”. Nie warto ani oszczędzać, ani inwestować, można konsumować. Nie warto pracować i kreować.
Co powinniśmy zrobić, by uratować nasze oszczędności i jednocześnie okiełznać kryzys?
Przede wszystkim należy działać ze świadomością, że ponad 60 proc. gospodarstw domowych na początku 2020 r. miało oszczędności. Co szczególnie cenne i warte podkreślenia, to że bez mała 75 proc. ludzi młodych do 35 roku życia ze średnim i wyższym wykształceniem ma oszczędności. Oni racjonalnie myślą o przyszłości. Ograbić ich z tych pieniędzy teraz, to jak mówił klasyk, „gorzej niż zbrodnia, to grzech”.
Jestem zwolennikiem emisji pieniędzy – nazywam je „obligacjami narodowymi”, które powinny zostać wyemitowane przez NBP bądź BGK. Powinny być oprocentowane na poziomie 3-5 proc. powyżej inflacji i być przeznaczone dla obywateli. Taka emisja dałaby rządowi środki na walkę
z bezrobociem, a jednocześnie pozwoliła bez obawy i strachu przed utratą pieniędzy lokować oszczędności Polakom.
Opowiadam się za dodatnią stopą procentową, która przywróciłaby sens lokowania pieniędzy w bankach, a jednocześnie spowolniła inflację, przyciągnęła kapitał zagraniczny.
Uważam, że należy natychmiast zlikwidować tzw. podatek Belki nałożony na oszczędności. Jest to podatek haniebny, gdyż karze tych, którzy dobrze gospodarują.
Rząd powinien ogłosić program inwestycji narodowych, pod które wyemitowane zostaną akcje dostępne dla obywateli. Umożliwiłoby to finansowanie tych inwestycji bez druku pieniędzy, a jednocześnie pozwoliło Polakom stać się inwestorami i współwłaścicielami majątku narodowego, z którego czerpaliby dochody przez lata.
Powyższe działania powinny być wstępem do długookresowej strategii wspierania dochodów obywateli, powiększania dzięki temu zgromadzonych przez nich oszczędności. Trzy podstawowe składowe takiej strategii, których powinniśmy się szybko doczekać, to (niepoprawnie marzę):
wysoka kwota wolna od podatku dochodowego (około 50 tys. zł rocznie), systematyczne obniżanie stawki VAT na podstawowe dobra konsumpcyjne, stawka zerowa na materiały budowlane i budownictwo mieszkaniowe, przywrócenie firmom i bankom państwowym ich właściwej roli ekonomicznej poprzez „pozbycie się spadów politycznych” tak, by emitowane przez nie papiery wartościowe stały się atrakcyjną lokatą oszczędnościową dla obywateli i przedsiębiorstw.
Krótkie przypomnienie historii
Polacy po trzykroć byli ogałacani z oszczędności. Pierwszy raz przez Hilarego Minca w roku 1950, gdy dokonana została wymiana pieniędzy. Jej cel był jasny – zlikwidować dwie trzecie oszczędności, zniszczyć prywatną inicjatywę. 40 lat później oszczędności Polaków wyparowały za sprawą terapii szokowej Leszka Balcerowicza. Poprzez inflację, popiwek (podatek od wynagrodzeń) i inne mechanizmy fiskalne ktoś, kto miał odłożone pieniądze na małego fiata, po kilku miesiącach mógł za nie kupić paczkę papierosów. Chodziło o to, by wraz z nastaniem gospodarki rynkowej, Polaków pozbawić szansy wybicia się na własność – odebrać nadzieję czerpania dochodu z majątku narodowego, który powstał za czasów komuny. Dziś – po 30 latach znowu stoimy wobec problemu świadomie przez władze realizowanej polityki likwidowania oszczędności obywateli. A przecież to jest podstawa, na której powstają inwestycje, kreowane jest zatrudnienie, rozwija się naród i państwo.
W tym kontekście, jak upiorny chichot dźwięczą hasła przywódcy PiS o budowie klasy średniej w Polsce.
Autor: doktor nauk ekonomicznych, stypendysta Sorbony.Doradca ekonomiczny premiera Jana Olszewskiego. Były poseł na Sejm i europarlamentarzysta. Autor publikacji o tematyce gospodarczej. Prywatny przedsiębiorca